Soulmate (2013)
Skrzypaczka Audrey boryka się z depresją po śmierci męża, Tristana. Jej siostra znajduje ją w wannie pełnej krwi płynącej z podciętych żył kobiety. Po tym wydarzeniu Audrey uzbrojona we fiolkę psychotropów ucieka do deszczowej Walii by tam cieszyć się spokojem w wynajętym, zabytkowym domu. Niestety osiągnięcie psychicznej harmonii utrudniają jej uporczywe wizje nawiedzenia. Audrey sądzi, że to Tristan składa jej małżeńskie wizyty. Prawda jest jednak inna.
Tęskno mi za dobrymi, klimatycznymi ghost story. Gdy więc przeczytałam opis „Soulmate”, sądziłam, że oto będę mieć okazję po obcować z takim właśnie gatunkiem. Psychicznie rozchwiana kobieta i emanacje z zaświatów pośród mglistych pól i trzeszczących podłóg starego domu. Czy dostałam to czego si spodziewałam? Nie. Czy jestem zadowolona z seansu? Tak!
Film wypłynął dość późno patrząc na datę tej produkcji, ale jak to bywa z debiutami swoje musi odleżeć, zanim dojdzie do premiery na nośniku DVD. Na premierę kinową nie miał sans, w sumie nie wiem dlaczego, bo nazwisko reżyserki jest znane w kręgach filmowców, za sprawa jej życiowego partnera, twórcy jakże zajebistego „Zejścia„. Ona w przeciwieństwie do męża nie jest tak konwencjonalna i może dlatego jej obraz nie doniósł takiego sukcesu.
Jeśli Marshall robi film o wilkołakach, to od początku do końca jest to film o wilkołakach, jeśli stawia na klaustrofobiczny survival to wyciska z niego wszystkie soki by zadowolić widza i utrzymać go w konwencji.
Jego połowica zrobiła coś odwrotnego. Za co z mojej strony zasłużyła na podziw, choć zapewne jestem w tym momencie w opozycji do większości widzów.
Pierwszym elementem na jaki zwróciłam uwagę jest filmowa muzyka. Rewelacyjna! Chrisiatnowi Hansonowi należą się rzęsiste brawa, bo to za sprawą jego pracy tak gładko wchodzimy w klimat opowieści. Oczywiście duża zasługa leży po stronie kamerzysty, który potrafił zaprezentować zarówno wnętrza domu, nie tyle upiorne co, przygnębiające i plenery, czyli walijskie odludzie z jego mglistą aurą.
Zdecydowanie pierwsza połowa filmu to typowy początek ghost story: Kobieta w strasznym domu. Domu człowieka, który za sprawa nieszczęśliwej miłości palnął sobie w łeb trzydzieści lat temu.
Audrey podobnie jak on usiłowała dołączyć do ukochanego w zaświatach, ale w przeciwieństwie do pana Talbota nie udało jej się to. Teraz jest sama w domu, który wydaje przedziwne dźwięki i w którym nawiedza ją wizja martwego męża.
Jej sprawą żywo interesuje się opiekunka domu, Teresa, która to wydaje się być specjalistką od nawiedzeń. Pojawia się też jej mąż, lekarz, który sensacje Audrey interpretuje jako objawy nerwowego załamania.
Tak więc, zmierzamy sobie raźno do punktu w którym duch powinien objawić się w pełnej krasie po czym okazać się demonem i zostać przepędzony w akompaniamencie nie ludzkich wrzasków i wymachów krzyżem.
Tak, tego właśnie się spodziewałam. Duch jednak wcale nie jest demonem, chcącym ponieść swoją brankę w piekielne czeluście, nie pojawi się też egzorcysta, ani inny łowca duchów.
Dla niecierpliwców SPOILER: Jak za pewne przewidziała to część z Was owym duchem nawiedzającym naszą bohaterkę jest pan Talbot. Nieszczęsny samotny duszek, który dzięki napotkaniu na bratnią duszę, czyli Audrey zaczyna rosnąć w siłę. Para nieszczęśników zaprzyjaźnia się z sobą, niestety romantyczna natura naszego samobójcy popycha go do szukania ekstremalnych dróg spełnienia w miłości. Talbot zakochuje się w Audrey i chce by ta dołączyła do niego w zaświatach. W sprawę wtrąci się wspomniana wcześniej Teresa, co przyniesie opłakane skutki. Okaże się bowiem jak wielką rolę odegrała w nieszczęściu, które spotkało samobójce. KONIEC SPOILERA.
Sprawa ostatecznie idzie bardziej w stronę „Obecności”, ale nie TEJ „Obecności” Wan’a, lecz „The Presence„, o którym pisałam jakiś czas temu.
To spora dawka innowacji i przede wszystkim niejednoznaczności gatunkowej. Znajdziemy tu oczywiście dużo z ghost story, czy thrillera, ale jeszcze więcej z dramatu, czy nawet melodramatu. Efekt końcowy jest bardzo smaczny, przynajmniej dla tych, którzy lubią eksperymenty.
A nawet jeśli takie rozwiązanie fabularne nie do końca Wam 'zagra’ to jest jeszcze gro innych zalet jakie posiada ten film. Realizacyjnie stoi na bardzo wysokim poziomie i mimo iż twórczyni odwraca się niejako od klasycznego pojmowania gatunku to nie da się ukryć, że umie wykorzytać jego zalety. Polecam? Polecam!
Moja ocena:
Straszność: 4
Klimat:9
Napięcie:7
Fabuła:8
Zaskoczenie:6
Zabawa:8
Aktorstwo:7
Walory techniczne:8
Oryginalność:7
To coś:7
71/100
W skali brutalności: 1/10
Gość: rekrut86, *.toya.net.pl napisał
hej
mogłabyś polecić jakiś horror, który nastraszy podczas nocnego seansu? Jakiś nie znany z kina, gdyż takie raczej mam obejrzane 😉
ilsa333 napisał
Bardzo ogólnikowo ujmujesz sprawę. Nie z dystybujcji kinowej- rozumiem, że w polsce. Jeśli lubisz paradokumenty to polecam lake mungo, jeśli nie to może the canal. Obydwa filmy wyprodukowane po roku 2000. Może któryś trafi w twój gust choć zawsze polecam samodzielne przejrzenie tego co widnieje na blogu, trochę tego jest i na podstawie tego co pisze wybrać coś dla siebie.