Body snatchers/Porywacze ciał (1993)
To już trzecia, ale jeszcze nie ostania filmowa wariacja na temat książki „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya.
Tym razem bohaterami filmu jest rodzina Malone: ojciec naukowiec, jego żona, nastoletnia córka i mały synek, którzy wspólnie zamieszkują na terenie bazy wojskowej, gdzie Steve Malone ma zbadać zanieczyszczenia odkryte na terenie bazy i ich związek z dziwnym zachowaniem u żołnierzy.
Wkrótce widz przekona się, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłym zanieczyszczeniem, czy szkodliwym promieniowaniem, a z przybyłym z kosmosu organizmem, który posiada zdolność replikowania żywych organizmów, niszczenia oryginalnego żywiciela i zastępowania go powstałą w ten sposób kopią całkowicie zmienioną pod kątem osobowości i pozbawioną emocji.
Każda kolejna adaptacja książki Finneya różni się pod względem fabuły, dlatego tka gorliwie oglądam kolejne odsłony tej historii. Tym razem głównym bohaterem zostaje uczyniona nastolatka, Marti Malone. To za nią podążamy badając tajemnicę porywaczy ciał, choć nie jest na pierwszą osobą, która dostrzeże dziwne zmiany w ludziach mieszkających na terenie bazy.
Pierwszy będzie jej mały braciszek, który pewnego ranka stwierdzić, że mama nie jest mamą, bo mama nie żyje. To on zauważy, że dzieci w przedszkolu rysują identyczne rysunki i coraz więcej ludzi w jego otoczeniu ‘zmienia się’. Jego dziecięcy umysł tego nie racjonalizuje, ale sceny z jego udziałem są jednymi z najlepszych w filmie.
Do zanalizowania sytuacji przysłuży się starsza siostra, która z pomocą przystojnego żołnierza będzie próbować ratować rodzinę, a przynajmniej to co z niej zostało.
Jak widzicie, mamy tu trochę nowe spojrzenie. Inaczej prezentuje się tez proces przemiany w istotę pozaziemską. Tu nie mamy kokonu z piany jak w najstarszym filmie, ani czegoś na kształt larwy jak w adaptacji z lat 70. Tu mamy pnącza wpełzajcie do nozdrzy i ust wyglądające jak makaron spagetti. Pnącza oplatają człowieka, wysysają go, by na drugim końcu ‘rośliny’ powstać mogła kopia.
Jeśli porównać te trzy spojrzenia na historie, to pierwszą rzeczą, jaką wychwyciłam to sposób w jaki Ferrera wykorzystał jeden z najlepszych fragmentów filmu Kaufmana, mam tu na myśli scenę z Sutherlandem rozdziawiającym otwór gębowy w przeraźliwym i nieludzkim krzyku i wskazujący palcem przed siebie.
W starszym filmie pojawia się to tylko raz, no może dwa, tu Ferrera używa tego nagminnie, więc o ile początkowo budzi to podobne uczucie grozy jak w scenie z Sutherlandem tak tu z czasem nam powszednieje.
Finał historii również różni się od poprzednich filmów. Jest chyba bardziej optymistyczny, daje nadzieję na przerwanie inwazji.
Nadal nie wiem, która wersja opowieści podoba mi się najbardziej, bo jak wspomniałam różnią się od siebie i w każdej widzę coś dobrego.
Każda na swój sposób inteligentnie pointuje i daje widzowi przestrzeń do refleksji. Każda ma swoje mocne momenty i każda ma szanse wzbudzić emocje.
Moja ocena:
Straszność:7
Fabuła:8
Klimat:7
Napięcie:7
Aktorstwo:6
Walory techniczne:7
Oryginalność:6
To coś:7
Zaskoczenie:6
Zabawa:8
69/100
W skali brutalności:2/10
Żałuję, że dopiero niedawno trafiłem na twojego bloga, jest rewelacyjny. Dałbym ci jakąś nagrodę za tytuły recenzji, nie raz mocno się uśmiałem, np. „K…a, mamy ducha” albo ten: „Człowiek człowiekowi kosmitą”.
oglądałem ten film dawno temu ale teraz, po kilku latach naszła mnie taka refleksja. Ten film jest dla mnie ostrzeżeniem przed wszechogarniającą globalizacją. Wszyscy jemy to samo, mówimy tak samo, wyglądamy tak samo, oglądamy tak samo a ci, którzy są w jakiś sposób „inni” zostają prawie natychmiast wytknięci palami i przybici do ziemi odrażającym wrzaskiem… Taka sobie dziwna refleksja 🙂
Bardzo podoba mi się chyba ostatnie zdanie w tym filmie: „Dokąd uciekniesz? Gdzie się schowasz? Nigdzie! Nie ma już takich, jak ty” ( nie wiem czy dokładnie zapamiętałem ). Miażdżące i, cholera, jakieś takie bardzo realne…
Srdecznie cie pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego. Fantastyczny blog 🙂
Bardzo podoba mi się Twoja refleksja i jak najbardziej się z nią zgadzam. Smutne to, ale prawdziwe.
Co do tytułów recenzji to nieraz mam problem z wymyśleniem czegoś ciekawego, najczęściej w przypadku bardzo nijakich produkcji, takich ani dobrych, ani złych. Często po prostu używam cytatu z filmu (jak „O ku… mamy ducha”) albo przekształcam jakieś powiedzenie, czy sam oficjalny tytuł.