Omega Man/ Człowiek Omega (1971)
„Jestem legendą” Mathesona jest jedną z najchętniej ekranizowanych powieści w obrębie gatunku grozo-podobnego (thriller sci-fi). Ja osobiście oglądałam tylko dwie. Tą, o której będzie dziś i „Jestem legendą” z 2007 roku. Jeśli chodzi o ekranizacje to najbardziej ciekawi mnie wersja z Vincentem Price’m z 1964 roku. Wypadałoby też zapoznać się z wersją papierową tej historii, ale póki co jeszcze jej nie upolowałam.
Bohaterem „Człowieka Omegi” Borisa Segala z 1971 roku jest naukowiec lekarz Robert Neville, który w świecie po wybuchu epidemii wiedzie samotne życie w swoim pilnie strzeżonym domu. Mężczyzna żyje w permanentnym poczuciu zagrożenia, gdyż każdej nocy może paść ofiarą czegoś w rodzaju sekty zarażonych, których organizmy przeszły coś na kształt mutacji.
Jeśli pamiętacie „Jestem legendą” z 2007 wiecie, że w tej wersji filmu ludzie ci przypominali nieco inteligentniejszą i szybszą wersję zombie. Tu prezentują się bardziej ludzko. Rozmawiają, knują, palą książki i wszytko to co może kojarzyć się z haniebną ich zdaniem przeszłością ludzkości.
Nie ma psa, nad którym mogłabym się użalić, szybko pojawia się za to kobieta. Lisa wypisz wymaluj wygląda jak żeńska wersja Winnfield’a z „Pulp Fiction”.
Nie będę nikogo zachęcać do obejrzenia tego filmu. Fabuła, dialogi i nawet aktorstwo było w miarę okej. Niestety film pogrążyła muzyka. Tak niedopasowanej muzyki filmowej dawno nie spotkałam. Jakieś hity disco, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem do prawdy co to było.
Drugą sprawą jest sposób przestawiania scen pościgów i ucieczek – istne kino akcji w całej swojej naiwności i przesadzie. Jakaś pomyłka i masakra.
Mimo iż pomysł z fanatyczną sektą Matthiasa podobał mi się bardziej niż kolejna odsłona zombizmu, to niestety nie zamaskowało to niesmaku jaki wzbudziła we mnie realizacja całego pomysłu.
Moja ocena:
Straszność:4
Fabuła:7
Klimat:5
Zabawa:5
Aktorstwo:6
Walory techniczne:4
Zaskoczenie:4
Oryginalność:6
To coś:4
Napięcie:4
50/100
W skali brutalności:1/10
Tej wersji nie znam i po recenzji jakoś poznawać nie zamierzam. Książkę polecam, chyba tak naprawdę dobrze jej jeszcze nie zekranizowano. PS: Do poprawki – „puki co” – pÓki 🙂
Wiem wiem, już mnie jedna osoba oświeciła z tym 'póki’,ale to akurat starszy wpis- gdym jeszcze była nieświadoma swojej winy- teraz piszę poprawnie:) a przynajmniej się staram.
Ja mam chęć na tą wersje z lat 60 z Vincentem Pricem, ale jakoś jeszcze nie upolowałam.